Zamknij

Twój koszyk

Razem: 0.00 zł
Razem z VAT: 0,00 zł
Przejdź do kasy

Naturze trzeba pomóc, by ona pomogła nam

Rozmowa z Robertem Koniecznym, architektem, założycielem pracowni KWK Promes.

Dodaj do ulubionych:

W dobie, w której branża nieruchomości odmienia „zrównoważony rozwój” przez wszystkie przypadki, często sprowadzając je do marketingowej wydmuszki, potrzebny jest głos, który przywraca pojęciom ich właściwe znaczenie. W obszernej, analitycznej rozmowie z magazynem „Obiekty” Robert Konieczny, jeden z najbardziej uznanych polskich architektów, na przykładzie poznańskiego projektu Aura diagnozuje największą chorobę polskiego rynku nieruchomości: chroniczny brak ambicji. To on, a nie brak środków czy technologii, kosztuje deweloperów znacznie więcej niż najlepsza, odważna koncepcja. Konieczny bezkompromisowo udowadnia, że mądre, pogłębione projektowanie to nie koszt, lecz najskuteczniejsza i najbardziej niedoceniana forma optymalizacji biznesowej.

Rozmawia Krzysztof Kogut

REKLAMA

W branży coraz częściej mówi się o bioinfrastrukturze, często stawiając ją w kontrze do środowiska zbudowanego. To pojęcie staje się nowym sztandarem, pod którym jedni widzą rewolucję, a inni kolejne narzędzie marketingowe. Jak Pan, jako architekt, odczytuje tę relację, szczególnie w kontekście takich projektów jak poznańska Aura, które wchodzą z naturą w tak intymny dialog?

Wie Pan co, dla mnie to jest tak oczywiste, że aż trudno uznać za odkrywcze. Kiedy słyszę, że w Europie już dawno na to tak patrzą, a w Polsce to nowość, to myślę sobie, że mówimy o absolutnym fundamencie, o czymś, co jest, a przynajmniej powinno być, takim zawodowym basic

W zasadzie, kiedy podchodzę do jakiegokolwiek tematu, patrzę bardzo szeroko na kontekst. I to jest klucz. Nie tylko na ten kontekst fizyczny, w postaci tkanki, którą zastaję – jakiegoś środowiska, istniejącej infrastruktury – ale też na kontekst społeczny, historyczny. 

Dopiero ta wielowarstwowa, głęboka wiedza pozwala w ogóle myśleć o zrobieniu dobrego projektu. Czyli bada się te rzeczy, które widać, które są w zasięgu wzroku, dotyku, ale bada się też te, których nie widać. Jakkolwiek byśmy to nazywali, bioinfrastrukturą to szerokie badanie kontekstu i jego zrozumienie jest jedynym punktem wyjścia, który daje szansę na stworzenie czegoś wartościowego. To jest po prostu początek.

W wypadku Aury, kiedy przyjechałem tam po raz pierwszy na zamknięty konkurs, to właśnie natura mnie zaciekawiła. Nie jakaś idealna, pocztówkowa przyroda, ale ta konkretna przestrzeń – mocno zdegradowana, ale wciąż żywa. Te skarpy stadionowe, te skarpy od strony ulicy – one dały impuls. 

Stały się punktem zaczepienia, z którego ten projekt organicznie wyrósł. On jest ukształtowany z natury, jest dosłownie i w przenośni połączeniem z tym pejzażem, z rodzimą roślinnością, która tam sobie rośnie i która na tym budynku też się pojawi. W pewnym sensie jest po prostu przedłużeniem tej natury. I jest też przedłużeniem trybuny stadionowej, bo kiedy spojrzy się na jego nieckę, to z tego też trochę ten budynek wynika. Nie ma tu żadnej filozofii na siłę, jest uważna obserwacja i wyciąganie wniosków.


Zielone fasady nie są nowością, jednak Pański projekt wydaje się podchodzić do tematu w sposób fundamentalnie inny. Unika Pan pionowych, niemal laboratoryjnych w charakterze, zielonych ścian na rzecz rozwiązania, które wydaje się bardziej dzikie, naturalne. Na czym polega ta kluczowa różnica?

Różnica jednak polega chyba przede wszystkim na tym, że nasze podejście jest, mam nadzieję, po prostu bardziej rozsądne. Te wszystkie pionowe elewacje, które tworzy się na całym świecie, są dosyć energochłonne. Utrzymanie zieleni w pionie nie jest łatwe, bo trzeba ją cały czas w sztuczny sposób nawadniać, co wymaga energii i skomplikowanych systemów.

W naszym projekcie działają dwie fundamentalne zasady. Po pierwsze, pochylenie elewacji powoduje, że rośliny dostają wodę w sposób naturalny – deszcz po prostu na nie leci. To najprostsze możliwe ujęcie. Po drugie, i to jest sedno sprawy, bazujemy na idei samosiejki, wręcz na idei chwastu. 

Kiedy wchodzimy do lasu, widzimy przepiękne łąki, które są absolutnie naturalne. Z czego się składają? Z samych chwastów, tak? Z samosiejek, które rosną, nie potrzebując żadnego podlewania, żadnej pomocy człowieka, żeby istnieć. A my bardzo często z tymi chwastami walczymy. W imię jakichś wyimaginowanych idei estetycznych wykosimy to, co rodzime i naturalne, a w to miejsce sadzimy „piękne rzeczy”, które wymagają wielkiej, nieustannej opieki. Tu nasze podejście się zmieniło. Kładziemy nacisk na samosiejki, na te gatunki, które są najsilniejsze i najlepiej przystosowane.

Oczywiście, jest tu pewne wspomaganie – mamy na dachu zbiorniki retencyjne, zbieramy deszczówkę, mamy też fotowoltaikę, która generuje energię, żeby ewentualne podlewanie w okresach suszy odbywało się niemalże za darmo. Ale nadrzędnym celem jest to, żeby proces pielęgnacji był absolutnie minimalny. Żeby ingerencja ogrodników była ograniczona do absolutnego minimum. I na tym polega świeżość tej elewacji. Co ciekawe, mimo że pierwotnie w konkursie mieliśmy zazielenione wszystkie fasady, to w toku prac projektowych boczne ściany, które są idealnie pionowe, świadomie „odzieleniliśmy”. Uznaliśmy, że tam kładziemy po prostu trwały, architektoniczny materiał, który ma być bezobsługowy, zrobiony raz i koniec. To jest nowe, świeże podejście, ale ono nie wynika z jakiejś awangardowej ideologii, tylko ze zwykłego zdrowego rozsądku.


Mówi Pan o selekcji roślin „trudnych do zabicia". To brzmi jak proces ewolucyjny w mikroskali. Jak w praktyce przygotowaliście się do wdrożenia tak niestandardowego rozwiązania? Jak testuje się naturę, by mieć pewność, że koncepcja przetrwa lata przy minimalnej obsłudze?

Naszym celem jest trwałość. W pewnym sensie na zawsze, tak długo, jak ten budynek będzie istniał. To wymagało oczywiście mnóstwa rozmów i przygotowań koncepcyjnych, ale przede wszystkim – przygotowań praktycznych. Zbudowaliśmy mock-upy, fizyczne modele fragmentów fasady, na których dokonaliśmy pierwszych nasadzeń. 

Co istotne, były one zupełnie inne od strony południowej i północnej, bo to inne warunki, inny dobór roślin. I te próbki, te mock-upy, istniały tam ponad dwa lata. Po prostu sobie żyły…

 Obchodzono się z nimi czasami bezlitośnie, bez podlewania, bez jakiegoś szczególnego dbania. Byliśmy po prostu ciekawi, które rośliny przetrwają, a które padną. I te wszystkie, które padły, zostały w naturalny sposób wyeliminowane. Postawiliśmy na te, które okazały się najsilniejsze, które są trudne do zabicia. To jest pierwsza, fundamentalna rzecz.

Dlatego teraz zakładamy, że jeżeli chodzi o obsługę, ona będzie naprawdę minimalna. Uczyłem się tego przez ostatnie lata, chociażby przy naszym budynku Galerii Sztuki Współczesnej Plato w Ostrawie, gdzie wokół obiektu stworzyliśmy zielony park, bioróżnorodny ogród oparty na tej samej zasadzie. 

Mamy tam łąki kwietne, które są koszone tylko raz do roku. A potem jest już tylko bardzo delikatna pielęgnacja, której cel stanowi nieprzeszkadzanie naturze, żeby sama dawała sobie radę. I ta zieleń musi przetrwać nawet największe upały. Tam też mamy zbiorniki retencyjne i w ekstremalnych przypadkach rośliny są podlewane, ale idea jest podobna: minimalna pielęgnacja, maksymalne zaufanie do natury.


To oznacza, że budynek nie będzie wiecznie zielony wbrew otoczeniu. Będzie żył zgodnie z porami roku, przygasając jesienią i zimą, a wiosną budząc się do życia. To świadome odejście od idei budynku ikony, który musi wyglądać tak samo przez 365 dni w roku.

Oczywiście. Rośliny są tak dobrane, żeby te momenty przygasania były naturalnym cyklem. Tak jak natura przygasa w listopadzie, czekając na śnieg, tak samo będzie z tym budynkiem. On musi przygasnąć, żeby móc na nowo rozkwitnąć. Proszę sobie wyobrazić, jak dziwne i nienaturalne byłoby, gdyby całe otoczenie przygasało, stawało się trochę żółte, a z tego pejzażu wypiętrzałby się budynek, który jest cały czas tak intensywnie zielony jak murawa na Wembley. 

To byłoby obce. Właśnie o to chodzi, żeby ten budynek był częścią tej natury, naturalnym, integralnym elementem pejzażu, który razem z nim przygasa, żeby potem można było wspólnie cieszyć się jego wiosenną intensywnością. To jest żywy organizm, żywa tkanka, która sama powinna sobie dawać radę. A my powinniśmy tylko delikatnie czuwać, gdyby już naprawdę było źle.


Taka wizja wymaga nie tylko odważnego architekta, ale przede wszystkim odważnego inwestora. Jak wyglądała współpraca z Piotrem Voelkelem, postacią znaną z nieszablonowego myślenia, i na czym polegało Wasze wzajemne zrozumienie?

Piotr Voelkel jest dla mnie wymarzonym inwestorem. Jest wymagający i ja bym sobie życzył, żeby większość inwestorów w Polsce była właśnie taka jak on. To jest precyzja. Facet, który nie zadowala się standardowymi rozwiązaniami. Oczywiście, on liczy pieniądze, wszystko musi się spinać biznesowo, ale jednocześnie nie chce tworzyć byle czego.

 Wymyślił sobie, że spróbuje coś zrobić ze mną, ale żeby nie było za łatwo, ogłosił zamknięty konkurs, który musieliśmy wygrać. I właśnie to mnie ujęło – on nie musiał tego robić. Mógł po prostu zaprojektować zwykły, pudełkowaty budynek.

 Taka budowa byłaby prymitywna i bezproblemowa. Ale jego, tak jak nas, pociągało to, żeby zrobić coś więcej. Żeby stworzyć coś, z czego będziemy dumni, co będzie sprawiało, że ludzie będą tam szczęśliwi. Budynek, który wyznacza jakieś kierunki. Myśmy się nawet nie musieli docierać, bo w zasadzie to są podobne osobowości. Jemu zależy na robieniu rzeczy wyjątkowych, które mają znaczenie, przy oczywiście całym zdroworozsądkowym podejściu do biznesu. Ja mam dokładnie takie samo podejście.


Skoro mowa o ambicji, to jak ocenia Pan polski rynek deweloperski? W przestrzeni publicznej dominuje narracja o zrównoważonym rozwoju, biofilii i ESG. Ale czy za tymi hasłami idą realne działania, czy to raczej fasada, za którą kryje się chęć uzyskania certyfikatu i podniesienia wartości marketingowej projektu?

Powiem tak: nigdy nie musiałem robić żadnego greenwashingu, bo każdy nasz projekt wynikał z głębokiej wiary w to, co robimy. I trochę nie chce mi się nawet gadać o tym greenwashingu, o tych budynkach, które dostają jakieś certyfikaty, a człowiek po prostu widzi, że te certyfikaty czasami są, mówiąc wprost, psu na budę. 

Mamy gdzieś tafle szkła ciągnące się przez kilometry na źle zaprojektowanym budynku, który potem musi wykorzystywać klimatyzację na maksa, a jednocześnie gdzieś zdobywa certyfikat. To jest trochę poza obszarem mojego zainteresowania. 

Ale powiem tak, już tak zwyczajnie, na zdrowy rozum: dobrze, że to jest robione. Nawet jeśli motywacją jest greenwashing, to dobrze, bo to przyczynia się do tego, że tlenu w mieście jest więcej i temperatura może opaść. Jeżeli ten greenwashing już ma być robiony, a pewnie często jest, to niech on tak wygląda. Bo to naprawdę nic złego, gdy tej zieleni będzie więcej niż mniej. 


A jednak, patrząc szerzej na polską architekturę, zwłaszcza mieszkaniową, trudno oprzeć się wrażeniu, że dominują powtarzalność, minimalizm w złym tego słowa znaczeniu i ogólny brak odwagi. Z czego to wynika?

Boleję nad tym. Ta architektura jest w dużej mierze bardzo prostacko-prymitywna. Są wyjątki, ale nieliczne. W architekturze komercyjnej ciężko mi generalizować, bo bardziej skupiam się na rzeczach wyjątkowych, które są ponad standard. I tego u nas, mimo wszystko, ciągle jest za mało. I z czego to się bierze? 

Piotr Voelkel pokazuje, że będąc biznesmenem i potrafiąc liczyć pieniądze, można robić rzeczy ciekawe, kiedy jest jakiś rodzaj ambicji.

Powiem Panu coś, co będzie trochę gorzkie: w Polsce tej ambicji jest za mało. Dużo za mało. Często budowanie na Zachodzie opierało się na tym, że ludzie, którzy to finansowali, chcieli po sobie coś zostawić. Coś ciekawego. Coś, co my teraz jako turyści oglądamy. A u nas biznes jest często nastawiony przede wszystkim na zysk i na nic więcej. Nie ma ambicji, żeby stworzyć markę, żeby zostawić po sobie trwałą wartość. 

Dostawałem mnóstwo propozycji, żeby sprzedać swoją firmę. I ci ludzie nie byli w stanie zrozumieć, że dla mnie te pieniądze nie miały takiego znaczenia. Dla mnie marka ma znaczenie. Pieniądze są ważne, ale są na drugim miejscu, przychodzą przy okazji. Celem jest tworzenie ciekawych, fajnych rzeczy.

I takiej ambicji mi w Polsce brakuje. Dlatego kiedy mnie pan pyta, gdzie takich rozwiązań jak Aura jest więcej, to dla mnie to ciągle jest mizerota. Ciągle to są takie popłuczyny tego, co się robi na Zachodzie. Jest ciągle dużo kopiowania. Nie ma ambicji wśród deweloperów i architektów, żeby zrobić coś po swojemu. Brakuje przede wszystkim ambicji. Nie talentu, nie pieniędzy, nie możliwości. Brakuje ambicji.

Na koniec pytanie niejako od naszej społeczności: deweloperów, inwestorów, zarządców obiektów komercyjnych. W świecie, gdzie każda złotówka jest oglądana z każdej strony, a arkusz kalkulacyjny wydaje się ważniejszy od wizji, jaki jest Pana główny, twardy argument, by przekonać ich, że warto inwestować w odważną, przemyślaną koncepcję architektoniczną?

Mnie najbardziej interesują ci, którzy są sprawcami tworzenia przestrzeni. I wiem, że nie przekonam znacznej części z nich argumentem o tym, że zrobimy lepszą przestrzeń do życia, bo dla nich często liczy się tylko zysk. Chcę więc powiedzieć właśnie o zysku: jeżeli projekt się dobrze przemyśli, zoptymalizuje, to oszczędności podczas budowania są niewiarygodne.

 Można zaoszczędzić tyle pieniędzy, że projekt, za który się zapłaciło, w ostatecznym rozrachunku w ogóle nic nie kosztuje, a nawet się na nim zarabia. Można uzyskać więcej metrów kwadratowych, które są jeszcze dobrze wkomponowane w tkankę miejską. Mówimy więc o optymalizacji w sensie powierzchniowym, a co za tym idzie – w sensie czystego zysku.

W Polsce niestety przyjęło się, że za koncepcję się nie płaci, robi się ją za darmo. To się kończy kopiowaniem albo robieniem byle jak. I chcę powiedzieć głośno: deweloperzy tracą przez to ogromne pieniądze.

Podam konkretny przykład – budynek Unikato w Katowicach, w którym mamy biuro. To mały budynek. My pracowaliśmy nad jego koncepcją za pieniądze przez trzy miesiące. Równolegle pracowały nad nią trzy inne biura, które robiły to za darmo. Efekt? My uzyskaliśmy PUM, czyli powierzchnię użytkową mieszkalną, na poziomie 1350 m2. Nasi konkurenci – maksymalnie 850 m2. Różnica wynosi 500 m2 PUM. Łatwo sobie wyliczyć, że inwestor, który zapłacił za nasz projekt, nie tylko że de facto miał go za darmo, to jeszcze na nim zarobił. I to tylko dlatego, że zaczekał te trzy miesiące. Bo tamte darmowe koncepcje, które spływały po tygodniu, były, brzydko mówiąc, g**no warte. Nie mówię teraz o estetyce, o pejzażu, o architekturze, ale o zysku, o pieniądzach. Warto postawić na myślenie i za nie zapłacić.

Okiem naczelnego 

Wywiad z Robertem Koniecznym to gorzka, ale niezwykle potrzebna diagnoza polskiego rynku nieruchomości. Stanowi on lustro, w którym branża może zobaczyć swoje największe słabości, ale też niewykorzystany potencjał. Konieczny bezlitośnie obnaża fundamentalny problem: prawdziwą barierą dla innowacji i tworzenia trwałej wartości nie jest brak technologii, niedostatek pieniędzy czy deficyt talentu. Jest nią chroniczny, głęboko zakorzeniony brak ambicji po stronie inwestorów, który paraliżuje kreatywność i promuje architektoniczną bylejakość.

Dla zarządców, inwestorów i deweloperów, którzy tworzą naszą społeczność, kluczowy wniosek jest jeden i ma on charakter strategiczny: obsesyjna koncentracja na krótkoterminowym zysku i unikanie odważnych, niestandardowych rozwiązań jest w istocie działaniem antybiznesowym. To prosta droga do tworzenia architektury wtórnej, pozbawionej tożsamości i trwałej wartości, która w dłuższej perspektywie przegrywa na konkurencyjnym rynku. Co więcej, jak brutalnie, ale skutecznie udowadnia przykład projektu Unikato, pozorna oszczędność na etapie koncepcyjnym to w rzeczywistości prosta droga do utraty ogromnego potencjału finansowego. Inwestycja w myślenie, w dobrą koncepcję nie jest kosztem – jest najmądrzejszą inwestycją w maksymalizację zysku. Rynek, który to zrozumie, zyska przewagę na lata.

REKLAMA
Subscribe to newsletter

Subscribe to receive the latest blog posts to your inbox every week.

By subscribing you agree to with our Privacy Policy.
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.
No items found.

Najnowsze wydanie!

Magazyn
<< ARTYKUŁ TOWARZYSZĄCY

Naturze trzeba pomóc, by ona pomogła nam

Rozmowa z Robertem Koniecznym, architektem, założycielem pracowni KWK Promes.

Robert Konieczny
Założyciel pracowni architektonicznej KWK Promes
Pokaż bio

Rozmawiał/-a
Sylwia Łysak
Stanowisko

W dobie, w której branża nieruchomości odmienia „zrównoważony rozwój” przez wszystkie przypadki, często sprowadzając je do marketingowej wydmuszki, potrzebny jest głos, który przywraca pojęciom ich właściwe znaczenie. W obszernej, analitycznej rozmowie z magazynem „Obiekty” Robert Konieczny, jeden z najbardziej uznanych polskich architektów, na przykładzie poznańskiego projektu Aura diagnozuje największą chorobę polskiego rynku nieruchomości: chroniczny brak ambicji. To on, a nie brak środków czy technologii, kosztuje deweloperów znacznie więcej niż najlepsza, odważna koncepcja. Konieczny bezkompromisowo udowadnia, że mądre, pogłębione projektowanie to nie koszt, lecz najskuteczniejsza i najbardziej niedoceniana forma optymalizacji biznesowej.

Rozmawia Krzysztof Kogut

REKLAMA

W branży coraz częściej mówi się o bioinfrastrukturze, często stawiając ją w kontrze do środowiska zbudowanego. To pojęcie staje się nowym sztandarem, pod którym jedni widzą rewolucję, a inni kolejne narzędzie marketingowe. Jak Pan, jako architekt, odczytuje tę relację, szczególnie w kontekście takich projektów jak poznańska Aura, które wchodzą z naturą w tak intymny dialog?

Wie Pan co, dla mnie to jest tak oczywiste, że aż trudno uznać za odkrywcze. Kiedy słyszę, że w Europie już dawno na to tak patrzą, a w Polsce to nowość, to myślę sobie, że mówimy o absolutnym fundamencie, o czymś, co jest, a przynajmniej powinno być, takim zawodowym basic

W zasadzie, kiedy podchodzę do jakiegokolwiek tematu, patrzę bardzo szeroko na kontekst. I to jest klucz. Nie tylko na ten kontekst fizyczny, w postaci tkanki, którą zastaję – jakiegoś środowiska, istniejącej infrastruktury – ale też na kontekst społeczny, historyczny. 

Dopiero ta wielowarstwowa, głęboka wiedza pozwala w ogóle myśleć o zrobieniu dobrego projektu. Czyli bada się te rzeczy, które widać, które są w zasięgu wzroku, dotyku, ale bada się też te, których nie widać. Jakkolwiek byśmy to nazywali, bioinfrastrukturą to szerokie badanie kontekstu i jego zrozumienie jest jedynym punktem wyjścia, który daje szansę na stworzenie czegoś wartościowego. To jest po prostu początek.

W wypadku Aury, kiedy przyjechałem tam po raz pierwszy na zamknięty konkurs, to właśnie natura mnie zaciekawiła. Nie jakaś idealna, pocztówkowa przyroda, ale ta konkretna przestrzeń – mocno zdegradowana, ale wciąż żywa. Te skarpy stadionowe, te skarpy od strony ulicy – one dały impuls. 

Stały się punktem zaczepienia, z którego ten projekt organicznie wyrósł. On jest ukształtowany z natury, jest dosłownie i w przenośni połączeniem z tym pejzażem, z rodzimą roślinnością, która tam sobie rośnie i która na tym budynku też się pojawi. W pewnym sensie jest po prostu przedłużeniem tej natury. I jest też przedłużeniem trybuny stadionowej, bo kiedy spojrzy się na jego nieckę, to z tego też trochę ten budynek wynika. Nie ma tu żadnej filozofii na siłę, jest uważna obserwacja i wyciąganie wniosków.


Zielone fasady nie są nowością, jednak Pański projekt wydaje się podchodzić do tematu w sposób fundamentalnie inny. Unika Pan pionowych, niemal laboratoryjnych w charakterze, zielonych ścian na rzecz rozwiązania, które wydaje się bardziej dzikie, naturalne. Na czym polega ta kluczowa różnica?

Różnica jednak polega chyba przede wszystkim na tym, że nasze podejście jest, mam nadzieję, po prostu bardziej rozsądne. Te wszystkie pionowe elewacje, które tworzy się na całym świecie, są dosyć energochłonne. Utrzymanie zieleni w pionie nie jest łatwe, bo trzeba ją cały czas w sztuczny sposób nawadniać, co wymaga energii i skomplikowanych systemów.

W naszym projekcie działają dwie fundamentalne zasady. Po pierwsze, pochylenie elewacji powoduje, że rośliny dostają wodę w sposób naturalny – deszcz po prostu na nie leci. To najprostsze możliwe ujęcie. Po drugie, i to jest sedno sprawy, bazujemy na idei samosiejki, wręcz na idei chwastu. 

Kiedy wchodzimy do lasu, widzimy przepiękne łąki, które są absolutnie naturalne. Z czego się składają? Z samych chwastów, tak? Z samosiejek, które rosną, nie potrzebując żadnego podlewania, żadnej pomocy człowieka, żeby istnieć. A my bardzo często z tymi chwastami walczymy. W imię jakichś wyimaginowanych idei estetycznych wykosimy to, co rodzime i naturalne, a w to miejsce sadzimy „piękne rzeczy”, które wymagają wielkiej, nieustannej opieki. Tu nasze podejście się zmieniło. Kładziemy nacisk na samosiejki, na te gatunki, które są najsilniejsze i najlepiej przystosowane.

Oczywiście, jest tu pewne wspomaganie – mamy na dachu zbiorniki retencyjne, zbieramy deszczówkę, mamy też fotowoltaikę, która generuje energię, żeby ewentualne podlewanie w okresach suszy odbywało się niemalże za darmo. Ale nadrzędnym celem jest to, żeby proces pielęgnacji był absolutnie minimalny. Żeby ingerencja ogrodników była ograniczona do absolutnego minimum. I na tym polega świeżość tej elewacji. Co ciekawe, mimo że pierwotnie w konkursie mieliśmy zazielenione wszystkie fasady, to w toku prac projektowych boczne ściany, które są idealnie pionowe, świadomie „odzieleniliśmy”. Uznaliśmy, że tam kładziemy po prostu trwały, architektoniczny materiał, który ma być bezobsługowy, zrobiony raz i koniec. To jest nowe, świeże podejście, ale ono nie wynika z jakiejś awangardowej ideologii, tylko ze zwykłego zdrowego rozsądku.


Mówi Pan o selekcji roślin „trudnych do zabicia". To brzmi jak proces ewolucyjny w mikroskali. Jak w praktyce przygotowaliście się do wdrożenia tak niestandardowego rozwiązania? Jak testuje się naturę, by mieć pewność, że koncepcja przetrwa lata przy minimalnej obsłudze?

Naszym celem jest trwałość. W pewnym sensie na zawsze, tak długo, jak ten budynek będzie istniał. To wymagało oczywiście mnóstwa rozmów i przygotowań koncepcyjnych, ale przede wszystkim – przygotowań praktycznych. Zbudowaliśmy mock-upy, fizyczne modele fragmentów fasady, na których dokonaliśmy pierwszych nasadzeń. 

Co istotne, były one zupełnie inne od strony południowej i północnej, bo to inne warunki, inny dobór roślin. I te próbki, te mock-upy, istniały tam ponad dwa lata. Po prostu sobie żyły…

 Obchodzono się z nimi czasami bezlitośnie, bez podlewania, bez jakiegoś szczególnego dbania. Byliśmy po prostu ciekawi, które rośliny przetrwają, a które padną. I te wszystkie, które padły, zostały w naturalny sposób wyeliminowane. Postawiliśmy na te, które okazały się najsilniejsze, które są trudne do zabicia. To jest pierwsza, fundamentalna rzecz.

Dlatego teraz zakładamy, że jeżeli chodzi o obsługę, ona będzie naprawdę minimalna. Uczyłem się tego przez ostatnie lata, chociażby przy naszym budynku Galerii Sztuki Współczesnej Plato w Ostrawie, gdzie wokół obiektu stworzyliśmy zielony park, bioróżnorodny ogród oparty na tej samej zasadzie. 

Mamy tam łąki kwietne, które są koszone tylko raz do roku. A potem jest już tylko bardzo delikatna pielęgnacja, której cel stanowi nieprzeszkadzanie naturze, żeby sama dawała sobie radę. I ta zieleń musi przetrwać nawet największe upały. Tam też mamy zbiorniki retencyjne i w ekstremalnych przypadkach rośliny są podlewane, ale idea jest podobna: minimalna pielęgnacja, maksymalne zaufanie do natury.


To oznacza, że budynek nie będzie wiecznie zielony wbrew otoczeniu. Będzie żył zgodnie z porami roku, przygasając jesienią i zimą, a wiosną budząc się do życia. To świadome odejście od idei budynku ikony, który musi wyglądać tak samo przez 365 dni w roku.

Oczywiście. Rośliny są tak dobrane, żeby te momenty przygasania były naturalnym cyklem. Tak jak natura przygasa w listopadzie, czekając na śnieg, tak samo będzie z tym budynkiem. On musi przygasnąć, żeby móc na nowo rozkwitnąć. Proszę sobie wyobrazić, jak dziwne i nienaturalne byłoby, gdyby całe otoczenie przygasało, stawało się trochę żółte, a z tego pejzażu wypiętrzałby się budynek, który jest cały czas tak intensywnie zielony jak murawa na Wembley. 

To byłoby obce. Właśnie o to chodzi, żeby ten budynek był częścią tej natury, naturalnym, integralnym elementem pejzażu, który razem z nim przygasa, żeby potem można było wspólnie cieszyć się jego wiosenną intensywnością. To jest żywy organizm, żywa tkanka, która sama powinna sobie dawać radę. A my powinniśmy tylko delikatnie czuwać, gdyby już naprawdę było źle.


Taka wizja wymaga nie tylko odważnego architekta, ale przede wszystkim odważnego inwestora. Jak wyglądała współpraca z Piotrem Voelkelem, postacią znaną z nieszablonowego myślenia, i na czym polegało Wasze wzajemne zrozumienie?

Piotr Voelkel jest dla mnie wymarzonym inwestorem. Jest wymagający i ja bym sobie życzył, żeby większość inwestorów w Polsce była właśnie taka jak on. To jest precyzja. Facet, który nie zadowala się standardowymi rozwiązaniami. Oczywiście, on liczy pieniądze, wszystko musi się spinać biznesowo, ale jednocześnie nie chce tworzyć byle czego.

 Wymyślił sobie, że spróbuje coś zrobić ze mną, ale żeby nie było za łatwo, ogłosił zamknięty konkurs, który musieliśmy wygrać. I właśnie to mnie ujęło – on nie musiał tego robić. Mógł po prostu zaprojektować zwykły, pudełkowaty budynek.

 Taka budowa byłaby prymitywna i bezproblemowa. Ale jego, tak jak nas, pociągało to, żeby zrobić coś więcej. Żeby stworzyć coś, z czego będziemy dumni, co będzie sprawiało, że ludzie będą tam szczęśliwi. Budynek, który wyznacza jakieś kierunki. Myśmy się nawet nie musieli docierać, bo w zasadzie to są podobne osobowości. Jemu zależy na robieniu rzeczy wyjątkowych, które mają znaczenie, przy oczywiście całym zdroworozsądkowym podejściu do biznesu. Ja mam dokładnie takie samo podejście.


Skoro mowa o ambicji, to jak ocenia Pan polski rynek deweloperski? W przestrzeni publicznej dominuje narracja o zrównoważonym rozwoju, biofilii i ESG. Ale czy za tymi hasłami idą realne działania, czy to raczej fasada, za którą kryje się chęć uzyskania certyfikatu i podniesienia wartości marketingowej projektu?

Powiem tak: nigdy nie musiałem robić żadnego greenwashingu, bo każdy nasz projekt wynikał z głębokiej wiary w to, co robimy. I trochę nie chce mi się nawet gadać o tym greenwashingu, o tych budynkach, które dostają jakieś certyfikaty, a człowiek po prostu widzi, że te certyfikaty czasami są, mówiąc wprost, psu na budę. 

Mamy gdzieś tafle szkła ciągnące się przez kilometry na źle zaprojektowanym budynku, który potem musi wykorzystywać klimatyzację na maksa, a jednocześnie gdzieś zdobywa certyfikat. To jest trochę poza obszarem mojego zainteresowania. 

Ale powiem tak, już tak zwyczajnie, na zdrowy rozum: dobrze, że to jest robione. Nawet jeśli motywacją jest greenwashing, to dobrze, bo to przyczynia się do tego, że tlenu w mieście jest więcej i temperatura może opaść. Jeżeli ten greenwashing już ma być robiony, a pewnie często jest, to niech on tak wygląda. Bo to naprawdę nic złego, gdy tej zieleni będzie więcej niż mniej. 


A jednak, patrząc szerzej na polską architekturę, zwłaszcza mieszkaniową, trudno oprzeć się wrażeniu, że dominują powtarzalność, minimalizm w złym tego słowa znaczeniu i ogólny brak odwagi. Z czego to wynika?

Boleję nad tym. Ta architektura jest w dużej mierze bardzo prostacko-prymitywna. Są wyjątki, ale nieliczne. W architekturze komercyjnej ciężko mi generalizować, bo bardziej skupiam się na rzeczach wyjątkowych, które są ponad standard. I tego u nas, mimo wszystko, ciągle jest za mało. I z czego to się bierze? 

Piotr Voelkel pokazuje, że będąc biznesmenem i potrafiąc liczyć pieniądze, można robić rzeczy ciekawe, kiedy jest jakiś rodzaj ambicji.

Powiem Panu coś, co będzie trochę gorzkie: w Polsce tej ambicji jest za mało. Dużo za mało. Często budowanie na Zachodzie opierało się na tym, że ludzie, którzy to finansowali, chcieli po sobie coś zostawić. Coś ciekawego. Coś, co my teraz jako turyści oglądamy. A u nas biznes jest często nastawiony przede wszystkim na zysk i na nic więcej. Nie ma ambicji, żeby stworzyć markę, żeby zostawić po sobie trwałą wartość. 

Dostawałem mnóstwo propozycji, żeby sprzedać swoją firmę. I ci ludzie nie byli w stanie zrozumieć, że dla mnie te pieniądze nie miały takiego znaczenia. Dla mnie marka ma znaczenie. Pieniądze są ważne, ale są na drugim miejscu, przychodzą przy okazji. Celem jest tworzenie ciekawych, fajnych rzeczy.

I takiej ambicji mi w Polsce brakuje. Dlatego kiedy mnie pan pyta, gdzie takich rozwiązań jak Aura jest więcej, to dla mnie to ciągle jest mizerota. Ciągle to są takie popłuczyny tego, co się robi na Zachodzie. Jest ciągle dużo kopiowania. Nie ma ambicji wśród deweloperów i architektów, żeby zrobić coś po swojemu. Brakuje przede wszystkim ambicji. Nie talentu, nie pieniędzy, nie możliwości. Brakuje ambicji.

Na koniec pytanie niejako od naszej społeczności: deweloperów, inwestorów, zarządców obiektów komercyjnych. W świecie, gdzie każda złotówka jest oglądana z każdej strony, a arkusz kalkulacyjny wydaje się ważniejszy od wizji, jaki jest Pana główny, twardy argument, by przekonać ich, że warto inwestować w odważną, przemyślaną koncepcję architektoniczną?

Mnie najbardziej interesują ci, którzy są sprawcami tworzenia przestrzeni. I wiem, że nie przekonam znacznej części z nich argumentem o tym, że zrobimy lepszą przestrzeń do życia, bo dla nich często liczy się tylko zysk. Chcę więc powiedzieć właśnie o zysku: jeżeli projekt się dobrze przemyśli, zoptymalizuje, to oszczędności podczas budowania są niewiarygodne.

 Można zaoszczędzić tyle pieniędzy, że projekt, za który się zapłaciło, w ostatecznym rozrachunku w ogóle nic nie kosztuje, a nawet się na nim zarabia. Można uzyskać więcej metrów kwadratowych, które są jeszcze dobrze wkomponowane w tkankę miejską. Mówimy więc o optymalizacji w sensie powierzchniowym, a co za tym idzie – w sensie czystego zysku.

W Polsce niestety przyjęło się, że za koncepcję się nie płaci, robi się ją za darmo. To się kończy kopiowaniem albo robieniem byle jak. I chcę powiedzieć głośno: deweloperzy tracą przez to ogromne pieniądze.

Podam konkretny przykład – budynek Unikato w Katowicach, w którym mamy biuro. To mały budynek. My pracowaliśmy nad jego koncepcją za pieniądze przez trzy miesiące. Równolegle pracowały nad nią trzy inne biura, które robiły to za darmo. Efekt? My uzyskaliśmy PUM, czyli powierzchnię użytkową mieszkalną, na poziomie 1350 m2. Nasi konkurenci – maksymalnie 850 m2. Różnica wynosi 500 m2 PUM. Łatwo sobie wyliczyć, że inwestor, który zapłacił za nasz projekt, nie tylko że de facto miał go za darmo, to jeszcze na nim zarobił. I to tylko dlatego, że zaczekał te trzy miesiące. Bo tamte darmowe koncepcje, które spływały po tygodniu, były, brzydko mówiąc, g**no warte. Nie mówię teraz o estetyce, o pejzażu, o architekturze, ale o zysku, o pieniądzach. Warto postawić na myślenie i za nie zapłacić.

Okiem naczelnego 

Wywiad z Robertem Koniecznym to gorzka, ale niezwykle potrzebna diagnoza polskiego rynku nieruchomości. Stanowi on lustro, w którym branża może zobaczyć swoje największe słabości, ale też niewykorzystany potencjał. Konieczny bezlitośnie obnaża fundamentalny problem: prawdziwą barierą dla innowacji i tworzenia trwałej wartości nie jest brak technologii, niedostatek pieniędzy czy deficyt talentu. Jest nią chroniczny, głęboko zakorzeniony brak ambicji po stronie inwestorów, który paraliżuje kreatywność i promuje architektoniczną bylejakość.

Dla zarządców, inwestorów i deweloperów, którzy tworzą naszą społeczność, kluczowy wniosek jest jeden i ma on charakter strategiczny: obsesyjna koncentracja na krótkoterminowym zysku i unikanie odważnych, niestandardowych rozwiązań jest w istocie działaniem antybiznesowym. To prosta droga do tworzenia architektury wtórnej, pozbawionej tożsamości i trwałej wartości, która w dłuższej perspektywie przegrywa na konkurencyjnym rynku. Co więcej, jak brutalnie, ale skutecznie udowadnia przykład projektu Unikato, pozorna oszczędność na etapie koncepcyjnym to w rzeczywistości prosta droga do utraty ogromnego potencjału finansowego. Inwestycja w myślenie, w dobrą koncepcję nie jest kosztem – jest najmądrzejszą inwestycją w maksymalizację zysku. Rynek, który to zrozumie, zyska przewagę na lata.

Dostęp tylko dla zarejestrowanych użytkowników

Aby przeczytać ten artykuł, musisz się zarejestrować i zalogować.

Zarejestruj się teraz

W branży coraz częściej mówi się o bioinfrastrukturze, często stawiając ją w kontrze do środowiska zbudowanego. To pojęcie staje się nowym sztandarem, pod którym jedni widzą rewolucję, a inni kolejne narzędzie marketingowe. Jak Pan, jako architekt, odczytuje tę relację, szczególnie w kontekście takich projektów jak poznańska Aura, które wchodzą z naturą w tak intymny dialog?

Wie Pan co, dla mnie to jest tak oczywiste, że aż trudno uznać za odkrywcze. Kiedy słyszę, że w Europie już dawno na to tak patrzą, a w Polsce to nowość, to myślę sobie, że mówimy o absolutnym fundamencie, o czymś, co jest, a przynajmniej powinno być, takim zawodowym basic

W zasadzie, kiedy podchodzę do jakiegokolwiek tematu, patrzę bardzo szeroko na kontekst. I to jest klucz. Nie tylko na ten kontekst fizyczny, w postaci tkanki, którą zastaję – jakiegoś środowiska, istniejącej infrastruktury – ale też na kontekst społeczny, historyczny. 

Dopiero ta wielowarstwowa, głęboka wiedza pozwala w ogóle myśleć o zrobieniu dobrego projektu. Czyli bada się te rzeczy, które widać, które są w zasięgu wzroku, dotyku, ale bada się też te, których nie widać. Jakkolwiek byśmy to nazywali, bioinfrastrukturą to szerokie badanie kontekstu i jego zrozumienie jest jedynym punktem wyjścia, który daje szansę na stworzenie czegoś wartościowego. To jest po prostu początek.

W wypadku Aury, kiedy przyjechałem tam po raz pierwszy na zamknięty konkurs, to właśnie natura mnie zaciekawiła. Nie jakaś idealna, pocztówkowa przyroda, ale ta konkretna przestrzeń – mocno zdegradowana, ale wciąż żywa. Te skarpy stadionowe, te skarpy od strony ulicy – one dały impuls. 

Stały się punktem zaczepienia, z którego ten projekt organicznie wyrósł. On jest ukształtowany z natury, jest dosłownie i w przenośni połączeniem z tym pejzażem, z rodzimą roślinnością, która tam sobie rośnie i która na tym budynku też się pojawi. W pewnym sensie jest po prostu przedłużeniem tej natury. I jest też przedłużeniem trybuny stadionowej, bo kiedy spojrzy się na jego nieckę, to z tego też trochę ten budynek wynika. Nie ma tu żadnej filozofii na siłę, jest uważna obserwacja i wyciąganie wniosków.


Zielone fasady nie są nowością, jednak Pański projekt wydaje się podchodzić do tematu w sposób fundamentalnie inny. Unika Pan pionowych, niemal laboratoryjnych w charakterze, zielonych ścian na rzecz rozwiązania, które wydaje się bardziej dzikie, naturalne. Na czym polega ta kluczowa różnica?

Różnica jednak polega chyba przede wszystkim na tym, że nasze podejście jest, mam nadzieję, po prostu bardziej rozsądne. Te wszystkie pionowe elewacje, które tworzy się na całym świecie, są dosyć energochłonne. Utrzymanie zieleni w pionie nie jest łatwe, bo trzeba ją cały czas w sztuczny sposób nawadniać, co wymaga energii i skomplikowanych systemów.

W naszym projekcie działają dwie fundamentalne zasady. Po pierwsze, pochylenie elewacji powoduje, że rośliny dostają wodę w sposób naturalny – deszcz po prostu na nie leci. To najprostsze możliwe ujęcie. Po drugie, i to jest sedno sprawy, bazujemy na idei samosiejki, wręcz na idei chwastu. 

Kiedy wchodzimy do lasu, widzimy przepiękne łąki, które są absolutnie naturalne. Z czego się składają? Z samych chwastów, tak? Z samosiejek, które rosną, nie potrzebując żadnego podlewania, żadnej pomocy człowieka, żeby istnieć. A my bardzo często z tymi chwastami walczymy. W imię jakichś wyimaginowanych idei estetycznych wykosimy to, co rodzime i naturalne, a w to miejsce sadzimy „piękne rzeczy”, które wymagają wielkiej, nieustannej opieki. Tu nasze podejście się zmieniło. Kładziemy nacisk na samosiejki, na te gatunki, które są najsilniejsze i najlepiej przystosowane.

Oczywiście, jest tu pewne wspomaganie – mamy na dachu zbiorniki retencyjne, zbieramy deszczówkę, mamy też fotowoltaikę, która generuje energię, żeby ewentualne podlewanie w okresach suszy odbywało się niemalże za darmo. Ale nadrzędnym celem jest to, żeby proces pielęgnacji był absolutnie minimalny. Żeby ingerencja ogrodników była ograniczona do absolutnego minimum. I na tym polega świeżość tej elewacji. Co ciekawe, mimo że pierwotnie w konkursie mieliśmy zazielenione wszystkie fasady, to w toku prac projektowych boczne ściany, które są idealnie pionowe, świadomie „odzieleniliśmy”. Uznaliśmy, że tam kładziemy po prostu trwały, architektoniczny materiał, który ma być bezobsługowy, zrobiony raz i koniec. To jest nowe, świeże podejście, ale ono nie wynika z jakiejś awangardowej ideologii, tylko ze zwykłego zdrowego rozsądku.


Mówi Pan o selekcji roślin „trudnych do zabicia". To brzmi jak proces ewolucyjny w mikroskali. Jak w praktyce przygotowaliście się do wdrożenia tak niestandardowego rozwiązania? Jak testuje się naturę, by mieć pewność, że koncepcja przetrwa lata przy minimalnej obsłudze?

Naszym celem jest trwałość. W pewnym sensie na zawsze, tak długo, jak ten budynek będzie istniał. To wymagało oczywiście mnóstwa rozmów i przygotowań koncepcyjnych, ale przede wszystkim – przygotowań praktycznych. Zbudowaliśmy mock-upy, fizyczne modele fragmentów fasady, na których dokonaliśmy pierwszych nasadzeń. 

Co istotne, były one zupełnie inne od strony południowej i północnej, bo to inne warunki, inny dobór roślin. I te próbki, te mock-upy, istniały tam ponad dwa lata. Po prostu sobie żyły…

 Obchodzono się z nimi czasami bezlitośnie, bez podlewania, bez jakiegoś szczególnego dbania. Byliśmy po prostu ciekawi, które rośliny przetrwają, a które padną. I te wszystkie, które padły, zostały w naturalny sposób wyeliminowane. Postawiliśmy na te, które okazały się najsilniejsze, które są trudne do zabicia. To jest pierwsza, fundamentalna rzecz.

Dlatego teraz zakładamy, że jeżeli chodzi o obsługę, ona będzie naprawdę minimalna. Uczyłem się tego przez ostatnie lata, chociażby przy naszym budynku Galerii Sztuki Współczesnej Plato w Ostrawie, gdzie wokół obiektu stworzyliśmy zielony park, bioróżnorodny ogród oparty na tej samej zasadzie. 

Mamy tam łąki kwietne, które są koszone tylko raz do roku. A potem jest już tylko bardzo delikatna pielęgnacja, której cel stanowi nieprzeszkadzanie naturze, żeby sama dawała sobie radę. I ta zieleń musi przetrwać nawet największe upały. Tam też mamy zbiorniki retencyjne i w ekstremalnych przypadkach rośliny są podlewane, ale idea jest podobna: minimalna pielęgnacja, maksymalne zaufanie do natury.


To oznacza, że budynek nie będzie wiecznie zielony wbrew otoczeniu. Będzie żył zgodnie z porami roku, przygasając jesienią i zimą, a wiosną budząc się do życia. To świadome odejście od idei budynku ikony, który musi wyglądać tak samo przez 365 dni w roku.

Oczywiście. Rośliny są tak dobrane, żeby te momenty przygasania były naturalnym cyklem. Tak jak natura przygasa w listopadzie, czekając na śnieg, tak samo będzie z tym budynkiem. On musi przygasnąć, żeby móc na nowo rozkwitnąć. Proszę sobie wyobrazić, jak dziwne i nienaturalne byłoby, gdyby całe otoczenie przygasało, stawało się trochę żółte, a z tego pejzażu wypiętrzałby się budynek, który jest cały czas tak intensywnie zielony jak murawa na Wembley. 

To byłoby obce. Właśnie o to chodzi, żeby ten budynek był częścią tej natury, naturalnym, integralnym elementem pejzażu, który razem z nim przygasa, żeby potem można było wspólnie cieszyć się jego wiosenną intensywnością. To jest żywy organizm, żywa tkanka, która sama powinna sobie dawać radę. A my powinniśmy tylko delikatnie czuwać, gdyby już naprawdę było źle.


Taka wizja wymaga nie tylko odważnego architekta, ale przede wszystkim odważnego inwestora. Jak wyglądała współpraca z Piotrem Voelkelem, postacią znaną z nieszablonowego myślenia, i na czym polegało Wasze wzajemne zrozumienie?

Piotr Voelkel jest dla mnie wymarzonym inwestorem. Jest wymagający i ja bym sobie życzył, żeby większość inwestorów w Polsce była właśnie taka jak on. To jest precyzja. Facet, który nie zadowala się standardowymi rozwiązaniami. Oczywiście, on liczy pieniądze, wszystko musi się spinać biznesowo, ale jednocześnie nie chce tworzyć byle czego.

 Wymyślił sobie, że spróbuje coś zrobić ze mną, ale żeby nie było za łatwo, ogłosił zamknięty konkurs, który musieliśmy wygrać. I właśnie to mnie ujęło – on nie musiał tego robić. Mógł po prostu zaprojektować zwykły, pudełkowaty budynek.

 Taka budowa byłaby prymitywna i bezproblemowa. Ale jego, tak jak nas, pociągało to, żeby zrobić coś więcej. Żeby stworzyć coś, z czego będziemy dumni, co będzie sprawiało, że ludzie będą tam szczęśliwi. Budynek, który wyznacza jakieś kierunki. Myśmy się nawet nie musieli docierać, bo w zasadzie to są podobne osobowości. Jemu zależy na robieniu rzeczy wyjątkowych, które mają znaczenie, przy oczywiście całym zdroworozsądkowym podejściu do biznesu. Ja mam dokładnie takie samo podejście.


Skoro mowa o ambicji, to jak ocenia Pan polski rynek deweloperski? W przestrzeni publicznej dominuje narracja o zrównoważonym rozwoju, biofilii i ESG. Ale czy za tymi hasłami idą realne działania, czy to raczej fasada, za którą kryje się chęć uzyskania certyfikatu i podniesienia wartości marketingowej projektu?

Powiem tak: nigdy nie musiałem robić żadnego greenwashingu, bo każdy nasz projekt wynikał z głębokiej wiary w to, co robimy. I trochę nie chce mi się nawet gadać o tym greenwashingu, o tych budynkach, które dostają jakieś certyfikaty, a człowiek po prostu widzi, że te certyfikaty czasami są, mówiąc wprost, psu na budę. 

Mamy gdzieś tafle szkła ciągnące się przez kilometry na źle zaprojektowanym budynku, który potem musi wykorzystywać klimatyzację na maksa, a jednocześnie gdzieś zdobywa certyfikat. To jest trochę poza obszarem mojego zainteresowania. 

Ale powiem tak, już tak zwyczajnie, na zdrowy rozum: dobrze, że to jest robione. Nawet jeśli motywacją jest greenwashing, to dobrze, bo to przyczynia się do tego, że tlenu w mieście jest więcej i temperatura może opaść. Jeżeli ten greenwashing już ma być robiony, a pewnie często jest, to niech on tak wygląda. Bo to naprawdę nic złego, gdy tej zieleni będzie więcej niż mniej. 


A jednak, patrząc szerzej na polską architekturę, zwłaszcza mieszkaniową, trudno oprzeć się wrażeniu, że dominują powtarzalność, minimalizm w złym tego słowa znaczeniu i ogólny brak odwagi. Z czego to wynika?

Boleję nad tym. Ta architektura jest w dużej mierze bardzo prostacko-prymitywna. Są wyjątki, ale nieliczne. W architekturze komercyjnej ciężko mi generalizować, bo bardziej skupiam się na rzeczach wyjątkowych, które są ponad standard. I tego u nas, mimo wszystko, ciągle jest za mało. I z czego to się bierze? 

Piotr Voelkel pokazuje, że będąc biznesmenem i potrafiąc liczyć pieniądze, można robić rzeczy ciekawe, kiedy jest jakiś rodzaj ambicji.

Powiem Panu coś, co będzie trochę gorzkie: w Polsce tej ambicji jest za mało. Dużo za mało. Często budowanie na Zachodzie opierało się na tym, że ludzie, którzy to finansowali, chcieli po sobie coś zostawić. Coś ciekawego. Coś, co my teraz jako turyści oglądamy. A u nas biznes jest często nastawiony przede wszystkim na zysk i na nic więcej. Nie ma ambicji, żeby stworzyć markę, żeby zostawić po sobie trwałą wartość. 

Dostawałem mnóstwo propozycji, żeby sprzedać swoją firmę. I ci ludzie nie byli w stanie zrozumieć, że dla mnie te pieniądze nie miały takiego znaczenia. Dla mnie marka ma znaczenie. Pieniądze są ważne, ale są na drugim miejscu, przychodzą przy okazji. Celem jest tworzenie ciekawych, fajnych rzeczy.

I takiej ambicji mi w Polsce brakuje. Dlatego kiedy mnie pan pyta, gdzie takich rozwiązań jak Aura jest więcej, to dla mnie to ciągle jest mizerota. Ciągle to są takie popłuczyny tego, co się robi na Zachodzie. Jest ciągle dużo kopiowania. Nie ma ambicji wśród deweloperów i architektów, żeby zrobić coś po swojemu. Brakuje przede wszystkim ambicji. Nie talentu, nie pieniędzy, nie możliwości. Brakuje ambicji.

Na koniec pytanie niejako od naszej społeczności: deweloperów, inwestorów, zarządców obiektów komercyjnych. W świecie, gdzie każda złotówka jest oglądana z każdej strony, a arkusz kalkulacyjny wydaje się ważniejszy od wizji, jaki jest Pana główny, twardy argument, by przekonać ich, że warto inwestować w odważną, przemyślaną koncepcję architektoniczną?

Mnie najbardziej interesują ci, którzy są sprawcami tworzenia przestrzeni. I wiem, że nie przekonam znacznej części z nich argumentem o tym, że zrobimy lepszą przestrzeń do życia, bo dla nich często liczy się tylko zysk. Chcę więc powiedzieć właśnie o zysku: jeżeli projekt się dobrze przemyśli, zoptymalizuje, to oszczędności podczas budowania są niewiarygodne.

 Można zaoszczędzić tyle pieniędzy, że projekt, za który się zapłaciło, w ostatecznym rozrachunku w ogóle nic nie kosztuje, a nawet się na nim zarabia. Można uzyskać więcej metrów kwadratowych, które są jeszcze dobrze wkomponowane w tkankę miejską. Mówimy więc o optymalizacji w sensie powierzchniowym, a co za tym idzie – w sensie czystego zysku.

W Polsce niestety przyjęło się, że za koncepcję się nie płaci, robi się ją za darmo. To się kończy kopiowaniem albo robieniem byle jak. I chcę powiedzieć głośno: deweloperzy tracą przez to ogromne pieniądze.

Podam konkretny przykład – budynek Unikato w Katowicach, w którym mamy biuro. To mały budynek. My pracowaliśmy nad jego koncepcją za pieniądze przez trzy miesiące. Równolegle pracowały nad nią trzy inne biura, które robiły to za darmo. Efekt? My uzyskaliśmy PUM, czyli powierzchnię użytkową mieszkalną, na poziomie 1350 m2. Nasi konkurenci – maksymalnie 850 m2. Różnica wynosi 500 m2 PUM. Łatwo sobie wyliczyć, że inwestor, który zapłacił za nasz projekt, nie tylko że de facto miał go za darmo, to jeszcze na nim zarobił. I to tylko dlatego, że zaczekał te trzy miesiące. Bo tamte darmowe koncepcje, które spływały po tygodniu, były, brzydko mówiąc, g**no warte. Nie mówię teraz o estetyce, o pejzażu, o architekturze, ale o zysku, o pieniądzach. Warto postawić na myślenie i za nie zapłacić.

Okiem naczelnego 

Wywiad z Robertem Koniecznym to gorzka, ale niezwykle potrzebna diagnoza polskiego rynku nieruchomości. Stanowi on lustro, w którym branża może zobaczyć swoje największe słabości, ale też niewykorzystany potencjał. Konieczny bezlitośnie obnaża fundamentalny problem: prawdziwą barierą dla innowacji i tworzenia trwałej wartości nie jest brak technologii, niedostatek pieniędzy czy deficyt talentu. Jest nią chroniczny, głęboko zakorzeniony brak ambicji po stronie inwestorów, który paraliżuje kreatywność i promuje architektoniczną bylejakość.

Dla zarządców, inwestorów i deweloperów, którzy tworzą naszą społeczność, kluczowy wniosek jest jeden i ma on charakter strategiczny: obsesyjna koncentracja na krótkoterminowym zysku i unikanie odważnych, niestandardowych rozwiązań jest w istocie działaniem antybiznesowym. To prosta droga do tworzenia architektury wtórnej, pozbawionej tożsamości i trwałej wartości, która w dłuższej perspektywie przegrywa na konkurencyjnym rynku. Co więcej, jak brutalnie, ale skutecznie udowadnia przykład projektu Unikato, pozorna oszczędność na etapie koncepcyjnym to w rzeczywistości prosta droga do utraty ogromnego potencjału finansowego. Inwestycja w myślenie, w dobrą koncepcję nie jest kosztem – jest najmądrzejszą inwestycją w maksymalizację zysku. Rynek, który to zrozumie, zyska przewagę na lata.

REKLAMA
O autorze
O rozmówcach